[arabski obiad] -> na nowym blogu
1 marca, 2010
już po raz ostatni przekierowujemy wiernych czytelników na nowego bloga: http://moznagosciom.posterous.com/arabski-obiad
koniecznie zobaczcie i wrzućcie do zakładek nowy adres.
[chicken tikka masala] -> na nowym blogu!
25 lutego, 2010
PRZEPROWADZKA!
21 lutego, 2010
Przeprowadzam się, raczej na stałe. Oto nowy adres: http://moznagosciom.posterous.com/
Dlaczego? Lżejszy system blogowy, z możliwością większej ingerencji w wygląd (za darmo), zintegrowany z Facebookiem i Twitterem…
Ale to nie koniec wiadomości. Foodelek wrócił! Na razie na Facebooka. Masz konto na FB? No to zostań fanami Foodelka: http://www.facebook.com/foodelek (jeśli prowadzisz bloga kulinarnego, to może Twoje przepisy już tam trafiły, sprawdź!)
peposo
2 lutego, 2010
kolejne danie z „włoskiej wyprawy jamiego” olivera i kolejny hit. absolutnie można gościom.
danie to, nazywane „toskańskim curry” jest rodzajem gulaszu z wołowiny lub cielęciny (wołowina spotykana jest częściej) bardzo obficie doprawionego pieprzem. pogooglałem trochę i zmodyfikowałem nieco przepis jamiego, który wydał mi się nieco nazbyt uproszczony. są bowiem różne wersje tego dania, niektóre zawierają samo mięso, czosnek i przyprawy, a niektóre wzbogacone są o warzywa, w tym nawet pomidory. ja z pomidorów zrezygnowałem.
moja wersja wygląda tak: kupiłem kilogram giczy cielęcej (mięsa na niej nie jest zbyt dużo, następnym razem dokupiłbym cielęciny, ale z giczy bym nie rezygnował: kostka jest bowiem niezbędna). odkroiłem mięso i podzieliłem na niewielkie kawałki. jedną marchewkę posiekałem w pijane julienne, obrałem z 5 szalotek i z 10 ząbków czosnku. mięso na oliwie zbrązowiłem (niektóre przepisy, w tym oryginalny, to pomijają, ale co mi szkodziło), potem dodałem marchewkę, szalotki i czosnek do rondelka, próbując ułożyć dwie warstwy. każdą warstwę posypałem bardzo, ale to bardzo obficie pieprzem, świeżo i grubo mielonym. trochę posoliłem, dodałem kilka gałązek świeżego rozmarynu, listek laurowy, trochę bazylii, kilka ziaren jałowca. i zalałem czerwonym winem (zupełnie pijalny tani merlot z korsyki, choć pewnie powinno być chianti). poszła prawie cała butelka. nie zapominamy o włożeniu kości!
rondelek doprowadziłem do wrzenia, a potem przeniosłem do piekarnika, gdzie spokojnie, powoli, w niskiej temperaturze (ok. 130 stopni) leżał sobie pod przykryciem przez ponad 6 godzin. przed pójściem spać wyłączyłem piekarnik (danie jeszcze rano było ciepłe).
przyszła pora obiadu, podgrzałem powoli i podałem na bułeczkach, też świeżo wyjętych z pieca, a potem przyrumienionych na patelni grillowej, skropione oliwą. do tego fleurie z m&s, trochę za delikatne jak na takie myśliwskie żarcie. peposo rozpływało się w ustach.
nie mam wątpliwości, że wrócimy do tego dania. jest idealne na zimę. jedyną jego wadą jest chyba to, że nie jest zbyt tanie. z kilograma mięsa z kością wyszły nam 3 porcje, do tego dodać trzeba 2 butelki wina (jedną do środka, drugą do popijania, bo zjeść peposo bez czerwonego wina, to grzech). no i nie jest to fast-food, choć kiedy mamy już gotowe, wystarczy podgrzać.
t-bone
31 stycznia, 2010
robiony z mrożonej, nietaniej, polskiej wołowiny (kupowany na a.pl) wyszedł nieźle, ale nie powalił na łopatki. na pewno był jednak dużo bardziej zjadliwy niż fotosteki. no i równie fotogeniczny.
robiliśmy t-bone’y na patelni grillowej, kładąc je tam lekko posmarowane sosem worcester zmieszanym z ketchup manis (genialnie smakuje taki mix!).
po kilku minutach (nie były zbyt grube) myk na drugą stronę
a potem na kilka minut na talerz, żeby pod przykryciem dojrzały (bardzo ważne). w tym czasie asia zrobiła pyszne guacamole.
zjedliśmy ze smakiem i argentyńskim malbekiem. może być, ale stosunek ceny do jakości chyba niezbyt korzystny. no, ale kiedyś trzeba było i tego spróbować.
znowu risotto, tym razem z rzodkwią
30 stycznia, 2010
jesteśmy gastroseksualnie niedopasowani z żoną, jeśli chodzi o makarony. stało się to po urodzeniu dziecka, wiele par przeżywa wtedy kryzys. naszą córkę skarmialiśmy makaronami, które były jednym z nielicznych dań jakie akceptowała. i asi się przejadły, a mi nie. nasz związek odbudowujemy w oparciu o ryż.
tym razem domieszaliśmy białą rzodkiew (o dziwo w kształcie kulistym, nie podłużnym). kolor pochodzi od bulionu warzywnego. ten, który przywieźliśmy z nyc już nam się skończył, teraz używamy bulionu z marksa & spencera, ze sporą domieszką (smażonej?) cebuli i marchewki, stąd pomarańczowa barwa. oczywiście cebula, czosnek, dodaliśmy też rozmaryn i pietruszkę. i parmezan, na koniec.
bardzo dobrze to risotto wyszło, doleliśmy do niego kieliszek rieslinga (kupujemy najtańszy alzacki w carefourze a i tak mam wrażenie, że jest lepszy od wielu 2x droższych win, zwłaszcza nowoświatowych), resztę butelki wypiliśmy. nie mamy nic dla gości.
kotleciki wieprzowe z szałwią
10 stycznia, 2010
eksplorujemy jamiego dalej. tym razem kotleciki wieprzowe nadziane masłem z szałwią, suszonymi morelami, czosnkiem i prosciutto. najpierw je obsmażamy (listki szałwii przyklejone są „na mąkę”)
a międzyczasie w piekarniku pieczemy dość drobno pokrojone kartofle z boczkiem i całymi ząbkami czosnku (nieobranego). kiedy już się się upieką, co trwa dłużej niż smażenie kotlecików, kładziemy kotlety na wierzchu, jeszcze z 10 min podpiekamy i…
podajemy. przepyszne. koniecznie musimy kogoś zaprosić.
popijaliśmy chianti superiore z m&s (bardzo trafione do tego wino). a potem po filiżance espresso i na chwilę znikają zaspy, zamiecie & zawieje śnieżne.
można gościom.
sylwestrowo-noworoczne risotto z kalafiorem
1 stycznia, 2010
czy mikołaj zna wasze upodobanie do gotowania i przyniósł wam pod choinkę jakieś książki kucharskie? nam tak.
przepis na risotto z kalafiorem pochodzi z „włoskiej wyprawy jamiego” (olivera oczywiście). krążyliśmy wokół tej książki długo, aż w końcu znalazła się pod naszą choinką. risotto to pierwsza rzecz, którą wypróbowaliśmy, udała się doskonale.
to właściwie dwa przepisy w jednym. najpierw robimy białe risotto z dodatkiem cebuli, czosnku i selera naciowego, wzbogacone kalafiorem. a potem (a właściwie równolegle lub nawet wcześniej) posypkę z czerstwego chleba, anchois i ostrej papryki. delikatne i subtelne, miękkie i kleiste risotto łączymy z chrupkimi, słonymi i pikantnymi mikrogrzankami. coś wspaniałego.
w sylwestrowy wieczór jedliśmy warzywa z sosem tuńczykowym, zupę cukiniowo-łososiową, sałaty, piliśmy pyszne sauvignion blanc cloudy bay z nowej zelandii, a potem poszliśmy zgłodnieć oglądając fajerwerki. udało nam się nabrać nieco apetytu i wtedy na stół wjechało risotto w towarzystwie tblilisuri marani.
a następnego dnia? cóż, zostało trochę tego risotta. odgrzewane nie smakuje gorzej. tym razem popijane frulijskim pinot gris.
na pewno je jeszcze powtórzymy, a jeśli nie stanie się to szybko, to tylko dlatego, że kusi nas wypróbowanie jeszcze wielu przepisów z włoskiej wyprawy jamiego. można gościom, bez dwóch zdań.
wszystkiego najlepszego od okonia nilowego
31 grudnia, 2009
posypanego solą, mąką i pieprzem cytrynowym, smażonego na oliwie i ghee, podanego z sosem kaparowym (masło, białe wino, kapary, pół ząbka czosnku, sól, świeża pietruszka – redukować na małym ogniu ok. 15 min), paskudnym puree knorra i przepysznym rieslingiem Dürkheimer Michelsberg Riesling Kabinett 2007 z m&s.
wszystkiego najsmaczniejszego!
„suche” curry z krewetek i ananasa
14 grudnia, 2009
kolejna wariacja na temat krewetek i mleka kokosowego. tym razem zamiast mleka w puszce użyłem jakiegoś dziwnego skoncentrowanego koksosa w formie pasty, stąd mało sosu.
ale po kolei: najpierw rozpuszczamy trochę pasty kokosowej na patelni (jest bardzo tłusta) i podsmażamy w niej imbir i czosnek. pewnie lepszy byłby galangal, ale nie mieliśmy. nie mieliśmy też niestety trawy cytrynowej. 1 papryczka chili, wypestkowana, też się smażyła z imbirem i czosnkiem. potem dodajemy ananasa. nasz był niezbyt słodki, trzeba było posypać go łyżeczką cukru. obficie skrapiamy sosem rybnym, dosalamy, dodajemy krewetki, które gotują się chwilę w zmieszanym z mlekiem kokosowym soku z ananasa. potem posypujemy kolendrą i podajemy z ryżem.
miałem nieco wątpliwości, czy danie okaże się smaczne, przyzwyczaiłem się bowiem do tego, że sosu jest więcej. no i ten dość kwaśny ananas… tymczasem jak się okazało, to bardzo dobrze, że ananas nie był za słodki, stanowił świetny kontrapunkt dla krewetek, a dodatkowo doskonale komponował się z prostym alzackim rieslingiem, którym popijaliśmy nasz sobotni obiad. można gościom.